„Sierotka” – unboxing książki

“Sierotka” [unboxing produktu bez video i obrazków]

Bukowy stół w ogrodzie przetarłem wypłowiałą gąbką zwilżoną roztworem szarego mydła i wody mineralnej “Kuracjusz Beskidzki”. Dwa skupione na prokreacji motyle – zaskoczone nagłą ablucją skonały zwarte skrzydełkami na wytartym blacie.

Lewą ręką odłożyłem krwawiącą żywicą siekierę na blat, przetarłem spocone czoło, zapaliłem papierosa (choć zawsze wydawało mi się, że to papieros mnie zapala) i sięgnąłem po opakowany w jeszcze dziewiczą folię 126 gramowy tomik wierszy “Sierotka” – w formie prostopadłościanu o wymiarach:

długość – butelka po whiskey z utrąconą szyjką

szerokość – 2 paczki LM-ów niebieskich

wysokość – dwa kopulujące komary przed dociśnięciem

Okładka dzieła przedstawia opalającą się na słońcu wypasioną Chinkę w biustonoszu i żółtej kominiarce. Po odwróceniu książki o 180 stopni ku zaskoczeniu czytelnika wyłania się jednakże karykaturalna twarz autora z minimalistycznym nosem i zżółkłymi od fajek ustami. Jest to znaczący postęp w stosunku do poprzedniego tomiku pt. “Polska”, gdzie zdjęcie na oprawie przedstawiało selfie grupy czarnych osób o smutnych minach i zamkniętych oczach na nieskalanym światłem, ponurym tle urobku sztolni kopalni “Jutrzenka”.

Nie należy jednak oceniać książki po czarnej okładce, czy jak kto woli – narkotyków po dilerze . To że okładka płyty Metallic-i “Black” była czarna nie oznaczało, że ten właśnie kolor zakończył ich karierę. Kilkanascie lat później pojawił się przecież Barack Obama, teledysk Fear of the Dark, (książka Świetlickiego “Polska”), a obecnie cały naród oszalał na punkcie bycia w czarnej dupie. Istnieje pewna nieprzemijająca moda na pogrzeby, czarny humor oraz ciemną materię.

Mrok zdominował kulturę do tego stopnia, że nawet minister oświaty nazywa się Czarnek, a kaganek, który misyjnie dzierży w cherlawych palcach – styranych przewracaniem kartek lektur szkolnych, pukających namiętnie do domostw quasi-patriotycznych ofiar ustawy antyaborcyjnej oraz kreślących znak krzyża na czołach innowierców – zawstydziłby swą ciemnością nawet czarną dziurę (ten wyglądająco niewinnie kaganek z początku przydługiego zdania).

Przed przystąpieniem do obnażenia opakowania ze śliskiej folii, a co się z tym wiąże nieuniknionym kontaktem z białymi wierszami umyłem obie ręce mydłem “Biały Jeleń” rocznik 2019. Zawsze tak robię i zawsze używam mydła z tego rocznika, gdyż tylko początek covid-u gwarantował antyseptyczność środków antyseptycznych. Potem niestety wszystko się zepsuło i nawet w płynach dezynfekujących, nie było alkoholu, bo ktoś (nie wykluczam, że robił to specjalnie) namiętnie podpierdalał spirytus.

Dla zachowania pełnej sterylności chirurgicznego cięcia folii oczyściłem pole operacyjne pędzlem zamoczonym w Octenisanie. W ten sposób zabezpieczyłem się przed mikropyłkami, pochodzącymi z krakowskiego smogu, które w sposób niezamierzony mogły wpaść przez otwartą ranę powłoki do tkanek podotrzewnej książki. Na szczęście większość krakowskich poetów wydaje swoje tomiki otulając je specjalnym kondomem zapobiegającym penetracji białych wierszy przez brud elektrociepłowni w Łęgu. Perfekcjoniści czekają z drukiem książki do końca sezonu grzewczego,, aby zapewnić pełną czystość wydania i trafić z nim na krótką listę kanonu literatury pięknej tj. znaleźć się na półce, zawieszonej za plecami osoby rozmawiającej przez zooma.

Długo wybierałem narzędzie do przeprowadzenia operacji zdjęcia folii. Jako osoba nie-żyjąca w związku małżeńskim nie posiadałem na działce instrumentariuszki, a tym bardziej innych ostrych narzędzi – poza siekierą marki Raskolnikov i tulipana, powstałego po utrąceniu szyjki majonezu kieleckiego nielekką powieścią Twardocha -“Jak nie zostałem poetą”. Ostatecznie zdecydowałem się na tulipana, ale wtedy pojawił się sąsiad, który zaoferował mi swoją brzytwę. Przystałem na propozycję udając, że nie zauważam śladów krwi na metalizującym w słońcu lekko przyrdzewiałym ostrzu.

O godz. 18:30 byłem już przygotowany do zanurzenia brzytwy w zewnętrznej powłoce “Sierotki”. Śpiewały ptaki, półcicho siorpające motyle spijały nektar z podekscytowanych tym faktem kielichów kwiatów jabłoni, a z oddali dobiegał szum wieczornej bryzy ocierającej się o korony prastarych, lekko zniedołężniałych dębów, pamiętających czasy, gdy pod ich konarami polscy królowie z miejscowymi dziewkami uskuteczniali pierwsze zabawy w rozbiory.

Przystąpiłem do auto-narkozy i … właśnie wtedy … idylliczną sielankę wieczoru przerwał mi tłusty kret, który wynurzając się wraz ze swoim kopcem (niósł go na plecach) wprost z podziemi zaklinowawszy się między odrzuconą na bok pokrywą szamba i opartą o drzewo brzytwę, piszczał przeraźliwie niczym mały, dotknięty hipotermią eskimos podgrzewany w mikrofali. Nie jestem hejterem kretów, ba – częściowo popieram nawet postulaty ruchu Black Lives Matters, ale za niesynchroniczność z klasycznie pojętymi (moimi kamertonowymi uszami) odgłosami natury został zdzielony “Sierotką” po głowie i spuszczony po brzytwie. A gdy osuwał się wraz ze swoim kopcem w dół studzienki, pomyślałem sobie o pewnej metaforycznej symbolice tego wydarzenia. “Nie każda istota przynależąca do sceny underground jest skazana na sukces”. Zmęczony rozważaniami usnąłem – tak jak zrobiłby to na moim miejscu Marek Aureliusz.

Ocknąłem się lekko pijany o godz. 22. W ciemności odnalazłem zarówno tomik wierszy jak i brzytwę. Namierzyłem palcami grzbiet książki i szybkim ruchem chłodnego ostrza przeciąłem po omacku folię. Dźwięk rozcinanej powłoki przypominał trochę: przyspieszony do granic możliwości kawałek Marka Grechuty “Niepewność”, zmiksowany z utworem Maty “Patointeligencja” – wersja live, bez narkotyków. Być może zahaczyłem o papier. Tego nie wiem. Jest przecież ciemno, a ja nie mam pochodni. Nie jestem Prometeuszem. Niczego nie ukradłem.

Do reszty zdarłem z “Sierotki” ostatki przyodziewku i zanurzając się w jej wnętrzu po omacku kartkowałem ją zarówno od tyłu jak i od przodu. Odliczałem w myślach kolejne strony – przeprowadzałem grę wstępną do strony 10-tej, doznawałem uniesienia przeciwzenitalnie odwracając ją na stronie 69-tej i muskając opuszkami palców przez kolejne 8 kartek – aż po głęboką penetrację spisu treści. Tylko po to aby po kilku powtórzeniach niczym w “Grze w klasy” Cortazara wrócić na stronę 44-tą i tam ostatecznie dokonać aktu spełnienia. Cóż za literatura! Kamasutra przy tym to brewiarz, a sądowe zeznania Trynkiewicza to tylko suche fakty!

Z wrażenia usnąłem. Śniła mi się „Sierotka” siedząca na jabłoni i wołająca do mnie zalotnie, chowająca sie figlarnie za cienkim obrysem pnia. Ruszyłem w jej kierunku, aby sprowadzić ją na ziemię, ale wtedy niebo pociemniało, pojawił się przejmujący grzmot, który rozdarł drzewo na dwie części.

Obudziłem się i zobaczylem obok siebie rewers książki przedstawiający rozbitą czaszkę, w dodatku obficie zalaną zakrzepłą (jak ustalą potem biegli – „moją”) krwią.

Tak …. to była „Sierotka”. Leżała zupełnie naga. Serce podskoczyło mi do gardła, gdy uświadomiłem sobie, że miała zaledwie kilka dni, a ja prawdopodobnie popełniłem czyn zabroniony. „Wolno”… odetchnąłem, gdy doczytałem tekst w prawym dolnym rogu. Cena 50 pln.

RSS