A zatem… przed tygodniem stałem się celebrytą i influencerem. Muszę przyznać, że doskonale odnalazłem się w nowej roli. Wstaję rano i aby poczuć swoją wartość, nawet nie muszę mierzyć sobie gorączki (bycie celebrytą zaczyna się wraz z otwarciem oczu i spada na człowieka jak objawienia fatimskie). Zaparzam kawę na bazie mleka sojowego z wysp Bora Bora w platynowym imbryku ( w porównaniu z chemioterapią – dieta influencera jest bardziej restrykcyjna. Sprowadza się wyłącznie do produktów, których nie da się kupić w promieniu 10 kilometrów) i puszczam o tym posta. Dostaję tysiąc lajków i dwa tysiące serduszek. Zwykle dostawałem dwa razy więcej, ale może dzisiaj mleko jest trochę nieświeże lub wpadłem pod jakiś filtr wyszukiwarki. Dodaję więc tekst “Piję kawę”. Wtedy liczba lajkujących normuje się do poziomu z wczoraj. A gdy dodatkowo uzupełniam post kontekstem dla niedowidzących fanów – “w imbryku” wtedy zasięgi wystrzeliwują w górę jak żaba śmieszka na erytrejskiej minie przeciwpiechotnej. Mówi się, że jeden obraz zastępuje więcej niż 1000 słów. Autorem tejże mądrości ludowej jest egipski wynalazca uproszczonej wersji QR-kodów.
Po wypiciu kawy i edytorskiej korekcji posta zastanawiam się, co ze sobą zrobić. Po przeanalizowaniu wszystkich “za i przeciw” decyduję się na pójście na “ściankę”. Jeżeli ktoś teraz pomyślał, że będę się wspinał to utknął w logicznym błędzie. Od tygodnia jestem już na szczycie. Oczywiście chodzi o umowną ściankę z reklamami, na tle której będę udzielał wywiadu. Na miejsce docieram różową hulajnogą z kubkiem kawy ze Starbucka z napisem “Jack”.
— Jak to się stało, że stał się Pan sławny? – pyta skąpo ubrana Pani w spódniczce o długości pieluchy dla niemowlęcia i dekoltem większym niż powierzchnia Donbasu, gwałtem odrąbanego od Ukrainy.
Z mojej twarzy nie schodzi uśmiech i pewność siebie. Dwa grymasy walczą ze sobą zajadle przeradzając się w giewontyczną wzniosłość. Jak zwykle czarująco zaczynam swój wywód:
— To pytanie zadawano mi już wiele razy w Hollywood. Na obiedzie u Jacka Nicholsona wianuszek najbardziej znanych na świecie aktorów i reżyserów wścibsko zacieśniał się wokół mnie, bo każdy chciał poznać moją receptę na sukces.
— I co im Pan powiedział? Uchyli Pan rąbka tajemnicy? – indaguje rozegzaltowana reporterka
Uśmiecham się tajemniczo, po to, aby przełamać wzbierającą falę dramaturgii.
— Spuściłem chamów po brzytwie – nieco trapię zmianą tonu rozmówczynię, ale zaraz po tym dodaję – Ale dla Pani zrobię wyjątek, opowiem “tą” albo raczej jak mówi się u nas na salonach “tę” – intrygująca i fascynującą historię.
— W imieniu wszystkich telewidzów prosze opowiedzieć tą historię! – niemal krzycząco wyszeptała zaciskając uda w kształt litery “I” i zacieśniając łokciami biust tak silnie, że zacząłem mieć poważne obawy, czy dołem nie gruchnie z piersi ubite masło.
— Otóż.. – rozpocząłem i uśmiechnąłem się szerzej niż Jaś Kapela, w gratisie odsłaniając przy tym ostatni implant (mądrości) – to wydarzyło się miesiąc temu. Wynosiłem śmieci na osiedlu i kątem oka zauważyłem, że z okien okolicznych bloków obserwuje mnie około stu osób. “Mam stu followersów” – pomyślałem, ale jednocześnie niepokornie odezwała się we mnie ambicja zwiększenia ilości fanów. Postanowiłem zatem, że na workach na śmieci zacznę umieszczać adres swojego profilu na instagramie. W ten sposób zarówno osoby, które widziały mnie wynoszącego śmieci, jak i te, które zetknęły się z workiem leżącym obok kontenera mogły dodać mnie do znajomych. Dodatkowo worek był zawsze otwarty – tak, aby było widać jego zawartość (ale też adres strony internetowej). Na śmietniku napełniałem go EKSKLUZYWNYMI śmieciami sąsiadów, które znalazłem w kontenerze, aby rozbudzić dalszą ciekawość innych lokatorów. Zaczęli komentować moje posty: “Wspaniały jogurt Pan wczoraj zjadł! – 3 serduszka”. “Zazdroszczę”, “Musi Pan mieć klawe życie. Pozbył się Pan sprawnego wibratora!”. Pojawili się też hejterzy: “Proszę wrzucać śmieci do kontenera!”, “A gdzie selekcja odpadów?”,”Wal się gnoju”. Wkrótce liczba hejterów przekroczyła liczbę followersów piszących pozytywne komentarze. Ale to dobrze. W ten sposób stawałem się coraz bardziej sławny, bo wiedział już o mnie prawie każdy w dzielnicy. Wzdłuż mojej drogi do śmietnika zaczęły ustawiać się szpalery gapiów fotografujących mnie w trakcie licznych przemarszów. Fani zaczęli nawet przyjeżdżać z innych miast i od rana oczekiwali na moją aktywność zarówno na korytarzu jak i w windzie. Napisała o mnie gazeta “Głos śmieciarza”, potem “Fakt” i “Superexpress”, wkrótce zostałem zaproszony do telewizji śniadaniowej w stanie Texas, gdzie wziąłem udział w dyskusji na temat zmiany konstytucji w USA, po której pozbierałem wszystkie rozbite filiżanki, woreczki po kokainie oraz opakowania po hamburgerach (z reżyserki), wrzuciłem to do worka i przyleciałem do Polski – aby wrzucić to wszystko do narodowego kontenera na śmieci. Pojawiły się oferty walk w fame MMA, na których pokonałem CEO Instagrama i Tik Toka. Stałem się bardziej znany niż papież, a moje pomniki zaczęły zdobić skwery i główne arterie miast i wsi.
— Zdradzi nam Pan, jakie zdjęcia na Instagramie umieszczał Pan na początku kariery? – wciąż jeszcze z niedowierzaniem w oczach, mających kontakt z bóstwem podpytywała reporterka.
— Śmieci – odburknąłem.
— I dalej Pan to robi?
— Obecnie zamieszczam kawę, koty, selfie i psy – fejm podobny, ale mimo to zamierzam wrócić do korzeni.
To mówiąc zarzuciłem sobie na plecy ściankę reklamową i zaniosłem ją na śmietnik.